Arlo powoli zaczynał się uspokajać. Nawet bardzo powoli. A jednak cały czas czuł, jak przerażenie i stres stopniowo opuszczając jego ciało, pozostawiając po sobie dziwną, niemożliwa do opisania słowami pustkę, sprawiając, że robiło mu się trochę słabo i trochę chłodno, jak krew upływająca z ciała przez poważną ranę w przerażająco wolnym tempie.
Coen znał świetnie uczucie wykrwawiania się - było to bądź co bądź ostatnie czego doświadczył będąc wciąż jeszcze w pełni człowiekiem - i mógł z ręką na sercu stwierdzić jednoznacznie, że w tej właśnie chwili czuł się bardzo podobnie. Tylko jakby odrobinę... bezpieczniejszy? Tak - to było dobre określenie. Bezpieczniejszy.
I wciąż nie miał pojęcia czemu to właśnie przy Saszy dopada go to dziwne poczucie bez określonego kształtu. Jakby chciał komuś zaufać, ale nie był pewien, czy może. Czy ma kogoś, kto go nie zawiedzie, przed kim może się całkowicie otworzyć. Ale przecież teraz miał Saszkę, a Saszce może zaufać bez obaw, że drugi duch pewnego dnia po prostu zniknie, zostawi go bez słowa i odejdzie... prawda?
Siedzieli oparci o niski, odrapany murek, który stał w tym miejscu od kiedy Arlo sięgał pamięcią. Czarnowłosy kątem oka zauważył, jak jego znajomy unosi głowę i wpatruje się w rozciągające się nad nimi we wszystkie strony rozgwieżdżone niebo. Sam zrobił to samo. Wymienili kilka słów, ale szybko znów zapadła cisza. Jakby wszechświat nie chciał, by akurat tej nocy przeszkadzano mu w byciu niezaprzeczalnie pięknym.
I dopiero kiedy poczuł rękę albinosa obejmującą delikatnie jego prawie-anorektycze ramiona, dotarło do niego, jak bardzo tego potrzebował. Jak bardzo tęsknił do ciepła czyjegoś ciała, tego przyjemnego, łaskoczącego uczucia, świadomości, że ktoś cię akceptuje i może nawet lubi za to, jaki jesteś, choć może sam nie był tego tak do końca świadomy. Przecież nikt nigdy nie zadał sobie trudu, by mu to wszystko dać, a nawet jeśli, to jego problemy psychiczne nie pozwoliły mu otworzyć się na innych. Był zbyt zamknięty w sobie, zbyt introwertycznie nastawiony do wszystkiego i wszystkich, by wpuścić kogoś - kogokolwiek - za mury, które od lat wytrwale wokół siebie stawiał. Aż do dzisiaj.
Nie potrzebował się długo zastanawiać. Właściwie nie robił tego w ogóle - po prostu wtulił się w Saszę jak dziecko, obejmując go w pasie i chowając twarz w jego ramieniu, jakby dzięki temu mógł odgrodzić się od otaczającego ich świata i zostać sam na sam z drugim duchem. I po części tego właśnie chciał.
<Twórczości tu nie ma za grosz, ale lanie wody też od czasu do czasu musi się pojawić.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz