sobota, 6 czerwca 2015

od Arlo - CD Saszy

Ramiona Arlo opadły bezwiednie na starą szpitalną pościel. Duch nie miał tak do końca pojęcia, co właściwie dzieje się z jego ciałem - wiedział tylko tyle, że wszystkie mury, które przez tyle lat uparcie wznosił wokół siebie, nagle tak po prostu opadły. Bez nich czuł się odkryty, jakby ktoś nagle wyciągnął na wierzch wszystkie jego uczucia i strachy, przez tak długi czas skrzętnie ukrywane najgłębiej jak się dało, ale w pewnym sensie było mu po prostu lepiej. Lżej.
Coen z cichym jękiem wtulił twarz w zagłębienie między szyją a barkiem Saszy, obejmując go w talii, czepiając się go kurczowo, jakby bał się, że jeśli tylko odrobinę rozluźni uścisk, to albinos zniknie, rozpłynie się w powietrzu i zostawi go samego z jego koszmarami. Serce dalej kołatało mu się w piersi niczym koliber w klatce, sprawiało wrażenie, że chce wyrwać się z niej na wolność, a w oczach wezbrały łzy. Czarnowłosy nawet nie próbował ich powstrzymywać - pozwolił im przelać się i popłynąć po jego policzkach, wsiąkać po cichu w bluzę Alby, który był taki ciepły, taki uspokajający i pewny, że Arlo nie miał zamiaru go puszczać ani teraz, ani zaraz, ani nigdy. Od dawna potrzebował, żeby ktoś go tak po prostu przytulił, pogłaskał po głowie i powiedział, że wszystko będzie dobrze, choć sam nie był tego świadomy.
Od dawna nie miał szansy zaznać bezpieczeństwa. Choć właściwie może nigdy nie wiedział, co to za uczucie.
Nie wiedział, ile dokładnie czasu minęło. Nie miał pojęcia, jak długo tak siedzieli, w całkowitej ciszy, wsłuchani w swoje oddechy. Wiedział tylko, że nagle ogarnęło go zmęczenie. Strach był bardzo wycieńczającym uczuciem, ale Arlo wiedział tez świetnie, że jeśli zaśnie, jeśli znów się położy, to koszmary wrócą. Znów będzie biegł przez las, albo snuł się korytarzami w swoim hotelu, albo - kto wie, może nawet po opuszczonych salach operacyjnych i pokojach pacjentów w szpitalu Saszy. I znów stanie oko w oko z ogromnym, czarnym ogarem o świecących czerwonych ślepiach, jak to się działo prawie każdej nocy od ponad dwudziestu lat.
- Saszka, chodźmy na spacer - jego podobny do łkania szept był niemal niesłyszalny w ciężkiej jak ołów ciszy wypełniającej  stary pokój. - Proszę, nie każ mi tu siedzieć ani znowu iść spać. Chcę stąd wyjść. Muszę stąd wyjść. Chodźmy na spacer.


<Ten dzieciak potrzebuje nie przytulenia, a porządnego psychologa.>
so pobawmy się w lekarza .3.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zaczarowani