czwartek, 4 czerwca 2015

od Arlo - CD Saszy

Arlo ziewnął w bluzę wyższego ducha i zamknął oczy. Naprawdę był zmęczony, choć sam do końca nie wiedział czym. A mimo to, czując wokół siebie ramiona Saszy, nagle poczuł się bezpieczny. Chroniony. Szczęśliwy. tego także nie potrafił wyjaśnić, szybko więc doszedł do wniosku, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie najzwyczajniej w świecie ten fakt zaakceptować. Bo właściwie czemu nie? Od tak dawna nie miał szansy po prostu się odprężyć, a obecność albinosa dawała mu do tego sposobność. Kto wie, może nawet uda mu się przespać całą noc bez komplikacji, które tak często zdarzały się, gdy zakopywał się pod stertą koców w swoim hotelu?
- Dobranoc, Saszka - mruknął jeszcze, czując, jak ogarnia go senność. Alba odpowiedział coś, prawdopodobnie to samo, ale Coen nie miał pewności, bo nie usłyszał dokładnie. Zdążył już przysnąć, a chwilę później całkowicie odsunął się w ramiona Morfeusza.
Śniło mu się, że biegnie przez las.
Drzewa rosły gęsto, ich korony tworzyły nad głową Arlo szczelny baldachim gałęzi i igieł, który nie przepuszczał chociażby odrobiny księżycowego światła. Chłopak nie widział nieba ani gwiazd, brnął przez ciemność, potykając się o wystające z ziemi korzenie i wpadając na szorstkie pnie, które zdawały się wyrastać znikąd tuż przed jego nosem, dokładnie tam, gdzie - mógłby przysiąc - jeszcze przed chwilą nic nie było. Gęsty mech uginał się pod jego butami, a wrażenie zapadania się w podłoże wcale mu się nie podobało.
Cisza, która spowijała las, była przerażająca. Zimne i gęste powietrze zdawało się wysysać z jego ciała całe ciepło, a wraz z ciepłem wszystkie emocje i uczucia. Arlo przyłapał sam siebie na tym, że rozpaczliwie nasłuchuje jakiegokolwiek dźwięku niepochodzącego od niego samego. Jakiegokolwiek znaku życia. Czyjejś obecności. Czyjejkolwiek. Byleby nie musiał już być tu odosobniony, pozostawiony samemu sobie, bez towarzystwa jakiejkolwiek istoty - żywej czy martwej.
- Arlo!
Krzyk, który nagle przeszył ciszę, sprawił, że serce podskoczyło Coenowi do gardła. Nie mogło mu się przesłyszeć - to z całą pewnością był głos Saszy. I to przerażony głos Saszy. Niewiele myśląc, popędził na ślepo między drzewami.
Ściółka pod jego nogami zmieniła się. Nie biegł już po miękkim, uginającym się pod jego ciężarem mchu - podeszwy jego starych trampek piszczały teraz przeraźliwie na kamiennej posadzce z białych i czarnych rombów ułożonych w niekończącą się szachownicę. Ze szczelin między nimi wyrastały drzewa i wystawały korzenie. W końcu wypadł zdyszany na niewielką polanę. Tu niebo było dobrze widoczne. Usiany miliardem gwiazd czarny nieboskłon błyszczał nad wierzchołkami drzew, srebrny księżyc w pełni oświetlał scenerię swym delikatnym, niemalże magicznym blaskiem.
Dokładnie naprzeciw Arlo stał ogromny, kudłaty, czarny pies o czerwonych ślepiach. Ten sam, którego widywał we wszystkich swoich koszmarach. Ten sam, który według lekarzy odzwierciedlał stan jego psychiki. Jego pysk ociekał krwią, ogromne kły szczerzyły się w blasku księżyca, nadając mordzie zwierzęcia przerażający grymas łudząco podobny do uśmiechu.
A przed nim, na trawie, w błyszczącej w tym samym srebrnym świetle kałuży, leżało ciało Saszy.
Arlo zerwał się z krzykiem, siadając na łóżku. Oddychał szybko, płytko i głośno, łapczywie łapiąc powietrze, jak ktoś, kto właśnie przebiegł długi dystans. Przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie jest - wokół było ciemno, nie poznawał konturów mebli ani niczego innego. Panika mocniej ścisnęła mu gardło, a jego ciężki, urywany oddech zmienił się w przerażony świst.


<Panikujący Arlo, +100000000000000000000000000000 do bycia ułomnym dzieckiem franc.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zaczarowani